Historia powstania marki Motodziadki

Strona Motodziadki.pl powstała w styczniu 2016 roku. Jej powstanie to splot różnych okoliczności, w toku których narodził się zarówno pomysł strony jak i jej nazwa.




W 2012 roku kupiłam kolejne auto i jako, że poprzednie było naprawdę stare i zardzewiałe, miało niebawem trafić na złom. Autem jeździłam 10 lat. Nie wiedziałam, że tak ciężko będzie się rozstać i tu zaczyna się historia tego bloga…




Nowe auto pod dom, stare na złom. Jakie to proste myślałam. I jakie oczywiste. A jednak od pamiętnej chwili, kiedy moje drugie auto zajechało pod mój dom, wszystko się zaczęło dziać inaczej, niż to sobie zaplanowałam.




Dopadły mnie rozterki, o które nigdy bym siebie nie posądziła i zaczęłam podejmować decyzje, które nawet mnie samej na tamten czas wydawały się nieracjonalne.




Historia motodziadków jednak nie zaczyna się w tym momencie. Nie zaczyna się w dniu, kiedy patrząc z okna na moje dwa samochody ogarnął mnie smutek na myśl o rozstaniu z jednym z nich. To się nie stało tego dnia, ani nie stało potem.




To wydarzyło się dużo wcześniej, gdy nowy samochód był jeszcze w planach i nie znałam nawet dokładnej daty, kiedy stanie na osiedlowym parkingu przed moim domem. To zakiełkowało pewnego dnia w sercu, w sytuacji zwykłej, codziennej. Jednak słowa, które wtedy wypowiedziałam i myśli, które po nich się pojawiły były początkiem zmiany, której w najśmielszych wyobrażeniach się nie spodziewałam.

historia-motodziadki-pl (10)

To był zwykły dzień, jeden z wielu. Zapracowany, ciężki i długi. Sobota, zajęcia na uczelni, a potem długi kawałek drogi powrotnej do domu. Szłam do samochodu, gdy koleżanka, którą spotkałam na schodach zapytała, czy może się ze mną zabrać.

Przytaknęłam z uśmiechem, a potem wypowiedziałam kilka zdań, gdzie ani treść, ani styl wypowiedzi zupełnie do mnie nie pasowały.

– To grat. Ma słabe hamulce, jeszcze nim jeżdżę, ale już niebawem trafi na złom.
Nic już w nim nie robię, bo się nie opłaca. Niedługo będę miała nowe auto. Ostatni raz tym jadę.
– Siadaj jak się nie boisz – zażartowałam.

Nagle coś mnie ukłuło. Tyle lat mi służyło to auto, a ja tak sobie pokpiwam? To chyba nie jest w porządku. Szacunek powinien się należeć do końca – Co za myśli mnie dopadają. To chyba ten ciężki dzień daje się we znaki, że tak plotę – zganiłam siebie i przywołałam do porządku.

Zmęczenie i inne okoliczności sprawiły, że czułam się rozdrażniona. W takich sytuacjach wsiadam do samochodu i jadę odpoczywając od zawirowań codzienności. Samotna przejażdżka pozwala mi odetchnąć i pozbierać myśli. Wtedy też chciałam być sama.


 
Tego dnia wracaliśmy do domu na kilka samochodów, ale ona podeszła do mnie, a potem wsiadła do auta i przyjmując moje słowa za żart pojechała razem ze mną. Zawsze nam się dobrze rozmawiało, więc i tym razem fajnie spędziłyśmy czas na paplaniu o tym i o tamtym.






Myśl jednak pozostała i kłuła w sercu jak niesprawiedliwy wyrok, który wydałam. Nie, no nie będę sobie zawracać głowy jakimiś duperelami, mówiłam do siebie. Jednak wypowiedziane słowa wracały. Grat? Ostatni raz? Tak powiedziałam wtedy? Nie, no zawsze musi być ten ostatni. Co mnie wzięło z tym autem? – strofowałam siebie i przechodziłam do codziennych zajęć.




Dni się toczyły swoim rytmem, a ja czekałam na moje nowe auto, które niebawem miało
przyjechać. I przyjechało! Kilkuletnie, świeże, zadbane, lśniące. Stało dumnie w słońcu i wesoło spoglądało w moje okno. A ja spoglądałam na nie i na to drugie, które stało smutne i opuszczone jakby miało świadomość, że czeka już tylko na koniec. Znowu zganiłam siebie za te niedorzeczne myśli, ale od tej pory sprawy zaczęły przybierać niespodziewany obrót.




Kolejne dni spędziłam jeżdżąc moim nowym autem. Poznawałam je i cieszyłam się nim. Potem przyszedł czas i trzeba było uporządkować formalności związane z jego rejestracją i ubezpieczeniem. To stare miało trafić na złom. Patrzyłam na nie i ogarniała mnie coraz większa nostalgia.





To było uczucie, którego wcześniej nigdy nie znałam, bynajmniej nie w odniesieniu do samochodu. Wspomnienia przywoływały obrazy sprzed lat, jak i niedalekiej przeszłości. Nie wiedziałam, że to wszystko tyle dla mnie znaczy. Kawałek historii mojego życia, był też częścią życia tego samochodu.

historia-motodziadki-pl (9)

Jadąc starą Węglarką…
Moją starą Omegą A z 1991 roku jeździłam dziesięć lat. Przyzwyczaiłam się do niej. To było takie oczywiste, że jest zawsze gotowa zawieźć mnie tam gdzie tylko sobie życzę. Stała pod blokiem i poczciwie czekała kiedy zejdę i wsiądę. Zimą w mrozy do -30 stopni, bo i takie zimy przyszło nam razem przetrwać, odpalała i radośnie gnałyśmy razem do pracy, patrząc jak inni ciągają się wzajemnie na linach.



 
W upalne dni jeździłyśmy razem nad jeziora, jesienią na grzyby. Wędrowałyśmy po gładkich szosach, pięknych i szerokich jak i wąskich uliczkach, nierównych i popękanych, kocich łbach i dziurawym asfalcie. Przedzierałyśmy się przez leśne ścieżki, przez polne wyboiste drogi i łąki. Spędziłyśmy razem kawał czasu i mogłaby wiele powiedzieć o historii tych lat.




Woziła dzieci do szkoły i na wakacje, a mnie codziennie do pracy. To ona była tym autkiem, za którym syn pierwszy raz w swoim życiu zasiadł za kierownicą. Pokazałam mu gdzie jest sprzęgło, hamulec, gaz i ruszyliśmy przed siebie wąską, polną drogą. Mało brakowało, a wjechalibyśmy w przydrożny płot. Potem na niej ćwiczył, żeby zdać egzamin, a gdy się udało, jeździł jako kierowca.




Widzieliśmy jak się starzeje, sypały się blachy, czasami jej coś dokuczało, ale nigdy nie pociągnęła dużo kasy. To wciąż były drobiazgi, tanie, proste i łatwe do naprawienia. Nikt się nie przejmował, miała po prostu jeździć, wyjeździć swoje i skończyć na złomie. Wydawało się to takie oczywiste. Każdy tak robi.




Wrócę pamięcią do wcześniejszych lat pracy. Otóż pracowała ze mną koleżanka, która tak jak ja dojeżdżała do pracy, tyle że autobusem. Czasami kończyłyśmy razem zajęcia i zabierałam ją do domu. Byłoby wszystko w porządku, gdyby nie to, że za każdym razem musiałam jechać z nią na skład opałowy po reklamówkę węgla. Na pytanie czemu nie kupi sobie tego węgla od razu więcej, udzielała pokrętnej odpowiedzi Nie drążyłam tematu. Muszę jednak przyznać, że jeżdżenie parę razy w tygodniu po reklamówkę węgla nie zachwycało mnie. W pracy podśmiewali się ze mnie, aż w końcu ochrzcili moje auto Węglarką. I tak oto nazwa przylgnęła na dobrych parę lat.





W tym samym mniej więcej czasie postanowiłam uporządkować swoje wiersze z wczesnych lat młodości. Wróciłam też do pisania. Pisałam o wszystkim, co wydawało mi się ważne. Któregoś razu napisałam „Jadąc starą Węglarką przez życie…”. I tak stworzyłam wiersz, w którym wyznałam, że nie zamienię jej na inny samochód. Wiersz poszedł między papiery, a przez życie przetaczała się codzienność zajmując pamięć różnymi sprawami mniejszej lub większej wagi.




Zaczęłam snuć plany…
Życie się toczyło, a ja zaczęłam snuć plany o zmianie samochodu. Bo przecież trzeba w życiu coś ulepszać, polepszać, zmieniać, rozwijać się, innymi słowami iść z duchem czasu. Każdy przecież zmienia samochody, meble, mieszkania, ubrania… Wyremontowałam mieszkanie i postanowiłam zmienić auto. Jeździłam staruszką prawie do końca, nim kupiłam to drugie.



Pewnego dnia zaniemogła i zaciągnęliśmy ją z bratem pod dom. W międzyczasie intensywnie szukałam samochodu, miała to być także Omega, tyle że zdecydowanie młodsza. I oto pewnego pięknego czerwcowego dnia nowa fura zajechała pod mój dom.

historia-motodziadki-pl (13)

Miała osiem latek. Dumnie błyszczała w słońcu, pełna życia i energii. Obok stała stara, zużyta poczciwina, która nawet samodzielnie tu nie dotarła. Stała smutna i opuszczona. Za zamkniętymi drzwiami chowała się historia przeżytych dni, tych fajnych i tych trudnych. Historia mojego życia, któremu codziennie towarzyszył ten samochód przez długich dziesięć lat. Świadek wszystkiego co mówiłam do siebie i do innych, na co narzekałam i czym się cieszyłam.


 
Węglarka… odkładałam dzień zaprowadzenia jej na złom. Każdego dnia wyglądałam przez okno i patrzyłam na nią. Wydawała mi się przeraźliwie smutna. Jak opuszczony stary człowiek, który wie, że za chwilę trzeba będzie odejść. Takie myśli mnie dopadały. Odsuwałam je jako bezsensowne, przecież to tylko rzecz…




Nie wolno się przywiązywać do rzeczy…
Nie wolno się przywiązywać do rzeczy!!! A jednak! Wspomnienia wracały i coraz częściej nachodziły mnie wątpliwości. Może jednak nie zasłużyła, żeby skończyć na złomie… A te wszystkie dni razem spędzone, to nic? Te wszystkie ranki, gdy niezawodnie wiozła do pracy, to nic? Odkładałam dzień, po którym już nie mogło być odwrotu.




Zamiast cieszyć się nowym autem, mimo woli skupiałam się na tym starym odganiając rosnące zwątpienie i niepokój. Nie chciałam się rozstawać, ale rozum podpowiadał logiczne rozwiązanie.



– Nie może tak ot sobie stać pod blokiem. Musisz coś z tym zrobić. Dawaj przyjadę
i zaciągniemy – powiedział brat, a po moim ciele przeszła gęsia skórka.

– Dobrze, jeszcze pomyślę – odpowiedziałam.

– A nad czym tu myśleć?! – brat skwitował krótko.
– Pomyślę, kiedy…




Ale nie miałam pomyśleć kiedy, tylko czy w ogóle. Nie mogłam tego powiedzieć komuś, bo bałam się zakomunikować to nawet sobie. To nierozsądne wikłać się w remont i związane z nim koszty oraz dodatkowy obowiązek, jakim jest utrzymanie drugiego samochodu, przekonywałam siebie. Jestem sama, po co mi to wszystko, ale po chwili znowu dopadały mnie wątpliwości i jakaś nostalgia za tym autem.


historia-motodziadki-pl (11)

Zrobię zdjęcia na pamiątkę i to wystarczy, postanowiłam któregoś dnia. Zeszłam na dół i obfotografowałam moją starą Omegę. Robiłam fotki na zewnątrz i w środku, więcej i więcej, jakbym chciała zachować coraz większą jej cześć dla siebie.




Siadłam na szarej pluszowej kanapie i zaczęłam rozglądać się po wnętrzu. Kierownica, schowek, radio, moje notatki upchane gdzieś na półce. Fotel przecierający się w jednym miejscu, wyświetlacz, który już od dawna nie działa… Wodziłam wzrokiem po zakamarkach tego samochodu, spoglądałam przez okna. Nigdy tak na nią nie patrzyłam. Wsiadałam i jechałam, po prostu. Wszystko było takie zwykłe, oczywiste i bez emocji. Co więc stało się teraz? Nie mogłam tego zrozumieć… Nie oddam jej chyba, nie mogę…




Kolejne dni były myślową szarpaniną i próbą przetłumaczenia sobie jak absurdalne są moje wątpliwości. Przecież to tylko rzecz…

historia-motodziadki-pl (12)

Powoli zaczynałam wspominać, że chyba zatrzymam ten samochód.




– Przynajmniej na razie – mówiłam. Ale już wtedy wiedziałam, że to „na razie” to tylko po to, żeby inni mieli czas oswoić się z moją decyzją. Dziś nie pojmuję jak bardzo wtedy liczyłam się ze zdaniem innych i jak jednocześnie walczyłam o swoją niezależność w dokonywaniu własnych wyborów. Szala musiała się przechylić w którąś stronę.




Po wewnętrznej walce z sobą, słysząc brzmiące w uszach opinie, że chyba oszalałam, że to niemądre, nieopłacalne, nieracjonalne, widząc obraz, który inni starali się nakreślić w wyrazisty sposób, jak to bezwartościowe auto wypłucze mnie z pieniędzy i jakim kamieniem będzie u szyi, aż do stwierdzenia, że Omeg się nie remontuje, podjęłam decyzję, że moje stare auto zostawiam.


 
Zrobiłam to wbrew wszystkim moim racjonalnym myślom, wbrew wszystkim wiarygodnym opiniom otaczających mnie osób. Kierowałam się sercem, intuicją, wewnętrzną wiarą, że moja decyzja jest dobra, bo nie mogę postąpić na ten moment inaczej. Walka z myślami była trudna. Ja, samotna teraz i mająca świadomość, że samotna będę w przyszłej walce, gdy przyjdzie mi zmagać się z uciążliwym i kosztownym remontem, podjęłam tę decyzję.




Znajomi pukali się w czoło, a ja zamiast czuć strach, obawę, że nie podołam wyzwaniu, czułam jakby kamień spadł mi z serca. Wszystkie koszmarne myśli mnie opuściły, a w to miejsce wstąpiła radość, że oto zostajemy razem. Cieszyłam się jak dziecko, choć wiedziałam, że kłopoty dopiero były przede mną.




Wszystko było pod górkę….
Po podjęciu decyzji i po tym jak kamień spadł mi z serca, zaciągnęliśmy z bratem auto do pewnego blacharza, który kilka lat temu naprawiał w tej Omedze podłużnicę. Tylko tym razem do naprawy było o wiele więcej. Podłoga, progi, ładowanie. Lista pewnie będzie jeszcze większa, gdy rozpoczną się prace. Był sierpień 2012 roku.




Zostawiłam je u niego przekonana, że za miesiąc, dwa, auto wróci do mnie z powrotem. Wszystko wydawało się proste. Lecz jak uczy życie, to co wydaje się proste, często takim nie jest. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, jak długa i skomplikowana droga mnie czeka i jak wiele nie będzie zależało ode mnie.



 
Wkrótce po zostawieniu auta w warsztacie, mechanik się poważnie rozchorował i prace zostały odłożone wstępnie na dwa, trzy miesiące. Nie wiedziałam co robić. W zasadzie mogłam zabrać auto i dać je do robienia gdzie indziej. Ale gdzie? Do kogo? Poza tym auto było unieruchomione. Znowu trzeba by było je ciągnąć i w dodatku pod górkę. Tam naprawdę była górka. Wszystko było pod górkę!


historia-motodziadki-pl (8)

Auto stało, a ja przychodziłam, odwiedzałam i patrzyłam jak marnieje zasypane śniegiem. Było jeszcze smutniejsze, niż wtedy jak stało u mnie przed domem. Zastanawiałam się co dalej… czekałam. Naprawdę nie wiedziałam co robić. Nie mogłam nawet otworzyć drzwi, bo mając jeden jedyny klucz oddałam go blacharzowi.




Tymczasem minęła zima i nic się nie działo. Kontakt z człowiekiem, któremu powierzyłam swoje auto był ciężki. Nie było go w warsztacie, ani nie odbierał telefonu. Dzwoniłam, chciałam zapytać… Wciąż miałam nadzieję, że jednak zacznie je robić…




Któregoś marcowego dnia zobaczyłam białą maskę, przygotowaną do malowania. Może jednak zacznie się coś dziać, pomyślałam. Jednak nic takiego się nie stało. Za jakiś czas udało mi się nawiązać z nim kontakt i powiedziałam, że zabieram auto. Był lipiec 2013 roku.


historia-motodziadki-pl (15)

Nie wiedziałam co będzie dalej, ale jednego byłam już pewna, że samochód zostać tu dłużej nie może. W warsztacie naładowano akumulator.




Nie wiem czy coś tam jeszcze zrobiono, ale udało się uruchomić auto. Jakoś dojechałam do mechanika będącego na drugim końcu miasta. Ale jeszcze trochę i powtórzyłaby się sytuacja sprzed roku, gdy swoją starą poczciwinę, która zaniemogła w czasie jazdy, musiałam zaciągnąć przed dom.



 
Po rocznym postoju stan auta drastycznie się pogorszył. Spoglądałam ze smutkiem na rdzę wyzierającą z progów i pordzewiałe drzwi. Nawet w bagażniku porobiły się dziury. To co było przed rokiem i to co teraz, to jak dwa inne obrazki. Zaczęłam żałować, że byłam zbyt opieszała…




Mogło być inaczej…
Kilka dni po tym jak zabrałam auto z warsztatu, zadzwonił do mnie kolega i powiedział, że jest osoba zainteresowana kupnem mojego samochodu. Namawiał mnie, żebym się nie zastanawiała i pozbyła problemu. Dziwiłam się, że jest ktoś, kto chce tak pordzewiałe auto kupić. Może na jakiś krótki czas za prawie żadne pieniądze, oferta mogłaby być atrakcyjna. Wszak dało się staruszką jako tako jeździć i jeśli ktoś sam trochę umie przy samochodzie robić, mógłby przez jakiś czas korzystać z auta nie inwestując w nie zbyt wiele.




Sama żałowałam, że nie naprawiłam auta zaraz po tym jak się popsuło. Mogłabym nim jeździć dopóki nie znalazłabym kogoś, kto się nim zajmie. Auto, by nie przestało cały rok pod warsztatem i byłoby w dużo lepszym stanie. Mogłabym je też w każdym czasie zabrać, gdyby było na chodzie i gdybym miała także drugi klucz. A jednak wtedy myślałam, że będzie lepiej jak ktoś zrobi wszystko za jednym zamachem. I mogłoby tak być, gdyby auto trafiło w inne ręce.




Prawie ją sprzedałam…
W czasie kiedy dowiedziałam się, że jest kupiec na auto, znowu ogarnął mnie niepokój. Pojawiła się myśl, że powinnam jednak je sprzedać za symboliczną kwotę i mieć problem z głowy.




Razem z tą myślą pojawiły się wcześniej mi znane rozterki i zatruły spokój, jakiego doznałam po podjęciu decyzji o pozostawieniu auta rok wcześniej. Nie było sensu nawet kogokolwiek się radzić.




Zresztą jakiej rady mogłabym się spodziewać? Gryzłam się z tym sama tłumacząc sobie, że mimo wszystko, najbardziej logiczną decyzją będzie pozbycie się auta. Prawie się zgodziłam…




Zaczęłam kompletować dokumenty… karta pojazdu, dowód rejestracyjny, ubezpieczenie… coś łapało mnie za serce.
Co ja robię… myślałam…
Zadzwoniłam do kolegi, że… podjęłam decyzję, że sprzedaję… chyba sprzedaję…




Wątpliwości są normalną sprawą…
Kolega, który wcześniej zadzwonił do mnie z informacją o możliwości sprzedania mojej Omegi był miłośnikiem starych samochodów jak i aut w ogóle. Jednak to on usilnie mnie namawiał, żebym ją sprzedała i pozbyła się kłopotu. Dziwiłam się, że nawet on nie stał po mojej stronie. A jeżeli nawet on nie stał ani nikt, to znaczy, że coś było nie tak z moimi pomysłami. Stąd też przyszło mi ponownie przeżywać tyle wahań i niepokojów oraz skrajnych emocji.




Po tym jak już prawie podjęłam decyzję, że sprzedaję zadzwoniłam, żeby mu o tym powiedzieć. Nie usłyszał jednak zdecydowanego „tak”. Tego powiedzieć nie mogłam i nie miałam siły. Słyszał natomiast jak się żalę, łamię, a w moich słowach był smutek i narastające wątpliwości oraz próba, by za wszelką cenę postąpić logicznie w całej tej sytuacji. Próbował mnie zrozumieć… czułam jakby coraz bardziej był po mojej stronie…
– A ty byś sprzedał? – zapytałam w pewnym momencie.
– Nie – odpowiedział.



Oczekiwałam choćby najmniejszego wsparcia. Nawet to krótkie słowo wystarczyło, żeby moje wątpliwości się rozwiały. Samochód został po raz drugi przy mnie. Przecież nigdy nie chciałam tak naprawdę go sprzedać…



Któregoś razu zapytałam:
– Dlaczego namawiałeś mnie, bym sprzedała ten samochód?
– Bo chciałem ci zaoszczędzić wydatków i mnóstwa problemów jakie cię czekają.




Miał rację, droga przede mną była długa i wyboista – szukanie blacharza, szukanie części, wydatki, odwiedzanie warsztatu, gdzie stała. Prowadzenie dokumentacji, fotki. Wątpliwości i radości, potem znowu wątpliwości i pytanie „Po co mi to było?” Tak na zmianę. W dodatku pytania innych i zaciekawienie „Dlaczego ty to robisz? Po co?”. To naprawdę nie było budujące i dawało mi do myślenia. Chociaż byłam przekonana, że to co postanowiłam jest słuszne, to potem miałam różne myśli. Zawsze jednak wracałam do mojej pierwszej decyzji, mojej pierwszej myśli i tego się trzymałam. Wątpliwości są normalną sprawą.




Zaopiekował się moim przez nikogo niechcianym autkiem…
Auto pozostało na kilka dni u mechanika, do którego pojechałam zaraz po zabraniu go od blacharza. Zajął się pordzewiałym biedaczyną i naprawił alternator, wymienił pasek wspomagania i pasek alternatora, kopułkę, świece, olej, zmierzył ciśnienie w cylindrach, wymienił popsuty kierunkowskaz i tym samym uruchomił je na tyle, że można było nim gdziekolwiek dojechać.


historia-motodziadki-pl (5)

Było to dla mnie ważne, bo szukałam warsztatu blacharskiego i każdy chciał zobaczyć auto, nim cokolwiek powiedział. Odwiedziłam kilka warsztatów. Nikt jednak nie chciał się podjąć robót blacharskich na taką skalę i w tak starym samochodzie. Jedno co słyszałam to oddać na złom i się nie męczyć.




Wtedy to postanowiłam pojechać do warsztatu mojego kolegi znanego jeszcze z dziecięcych lat, który zajmuje się blacharką i mechaniką samochodową. Wiedziałam, że jest zawalony robotą. Obawiałam się, że z powodu braku czasu i on odmówi. Mimo to spróbowałam zapytać i spotkała mnie miła niespodzianka.




Kazał przyjechać, obejrzał auto. Wziął je na podnośnik i orzekł, że nie jest tak źle, chociaż roboty będzie dużo. Uprzedził mnie, że naprawa potrwa, bo będzie się tym zajmował tylko w wolnych chwilach. Ale ja i tak się cieszyłam, że znalazł się wreszcie ktoś, kto zajmie się moim przez nikogo niechcianym autkiem.


 
Musiałam trochę poczekać, zanim samochód trafił do warsztatu, ale perspektywa rozpoczęcia remontu uspokoiła mnie i wyciszyła. Wstąpiła we mnie nadzieja, że wreszcie sprawy potoczą się w dobrym kierunku.




To mógłby być koniec opowieści
I to mógłby być koniec mojej opowieści. Gdybym mogła ją zakończyć słowami, że po kilku miesiącach remontu auto wyjechało z warsztatu pięknie odremontowane i wszyscy, którzy wcześniej byli przeciwko tej decyzji, teraz pękali z zazdrości, to pewnie historia miałaby zwyczajny happy end.



Nie stało się tak jednak. Droga do końca remontu była długa i wyboista. Doskwierający brak czasu sprawiał, że prace w warsztacie przy moim aucie wciąż były traktowane jako niepilne i odkładane na później.




Mijały tygodnie, miesiące, a w końcu lata. Czas czekania nie był łatwy. Docinki, uszczypliwości, pytania z nutką ironii w głosie, które słyszałam prawie na każdym kroku od różnych osób mogłyby zniechęcić niejednego twardziela. Kiedy wreszcie wyjedzie? Zrobiłaś już? Po co ci to było? Żebyś dała sobie wtedy spokój to… Uzbroiłam się w niewidzialny pancerz i czekałam.




Któż uwierzyłby oddając auto do zakładu, że przyjdzie mu czekać trzy lata. Szmat czasu.
Czekałam, trwałam, odwiedzałam, a w domu siadałam do komputera i pisałam notatki w pamiętniku. Nieśmiało zaczęła się pojawiać myśl o stronie internetowej. Jawiła się jako daleka mrzonka gdzieś głęboko w duszy. Była jak rodzące się marzenie, ale ja nie miałam ani odwagi, ani nawet pomysłu jak to marzenie miałoby stać się faktem.

historia-motodziadki-pl (14)


Będę miała stronę
Pomysł powstania strony motodziadki.pl jako realnie istniejący stan rzeczy był tak spontaniczny i tak przypadkowy, że sama byłam tym zdziwiona. Prawdą jest, że o stronie po cichu marzyłam, ale nigdy nie myślałam o niej jako o czymś rzeczywistym. Nie miałam dla niej nazwy, ani żadnego o niej wyobrażenia… Pisałam notatki, robiłam wpisy do pamiętnika…


 
historia-marki-motodziadki (3)Dzieje się czasami tak, że marzenia tkwiące w zakamarku duszy, nagle nie wiedzieć czemu zaczynają się spełniać. No może nie tak od razu, ale przychodzi moment, który staje się początkiem tego spełniania.



 
Tak też i u mnie taki moment przyszedł. Przyszedł któregoś dnia podczas codziennej zwyczajnej rozmowy. Rozmowy, która nie wiedzieć czemu znowu zeszła na temat mojego samochodu. To nieustanne „suszenie głowy” przez wszystkich, którzy ciągle nie mogli pojąć sensu mojej decyzji pozbawiało mnie spontaniczności i kazało się pilnować, aby jakimś niefortunnie wypowiedzianym słowem, nie przywołać przypadkiem od miesięcy piłowanego tematu.


 
Ale temat pojawił się. Pojawił się w chwili niespodziewanej, a potem stało się coś, co było odpowiedzią na moje rozterki i krytykę płynącą z każdej strony. Było odpowiedzią na moje usilne trwanie przy swoim postanowieniu nie mającym żadnego zdawałoby się logicznego i praktycznego uzasadnienia. Było obroną przed tym, co na każdym kroku, każdego dnia, każda osoba starała mi się udowodnić zawsze, gdy w jakiś sposób temat pojawił się w rozmowie. A mianowicie jak bezsensowna jest moja decyzja i jak nie potrafię racjonalnie myśleć. „To dla rozpieszczonych panienek, które mają dużo kasy i nie mają co robić” – w końcu usłyszałam.




Nie wiem jak wytrwałam. Musiała silnie tkwić we mnie potrzeba, by za wszelką cenę zatrzymać to auto, które zdaniem wszystkich nadawało się tylko na złom. A ja jako osoba nielogiczna, niepraktyczna byłam kimś, komu nie można było żadnym sposobem przemówić do rozsądku.



Dlatego pewnego dnia moje tkwiące gdzieś w zakamarku duszy marzenie o stronie internetowej musiało wyjść na światło dzienne. Musiało stać się realnym tworem, będącym niejako dobrą konsekwencją podjętej przeze mnie decyzji o odbudowie mojego samochodu.


historia-motodziadki-pl (4)

Pewnego zwykłego, jesiennego dnia podczas rozmowy z synem powiedziałam, że chcę mieć stronę internetową. Powiedziałam to żartem, śmiejąc się jakbym sama nie wierzyła w to, że udało mi się wreszcie zwerbalizować moje marzenie. Nie wiem jak to się stało, że właśnie w tej chwili wstąpiło we mnie przekonanie, że jest to całkiem realne. Moje spontaniczne i radosne ogłoszenie miało uzasadnić na przekór wszystkim, że to co robię ma sens. Robię coś dla mnie ważnego i to jest słuszne, mówiłam do siebie.

– I po co ci to, tylko będziesz się męczyć – zawyrokował.
– Nie wiem, daj mi spokój – próbowałam go zbyć.
– Bo taka prawda, kasę wydasz i tyle z tego będzie.
– Wiem, że wydam. Zresztą już i tak klamka zapadła, bo jest w warsztacie.
– No właśnie i po co ci to? Możesz jeszcze zrezygnować z tego remontu. Nic
tam wielkiego jeszcze nie robili. Masz jeden samochód i wystarczy. Po co ci drugi?
– No wiem, że wystarczy, ale tamtego mi jakoś szkoda.
– Wiem, że szkoda, ale wydasz tylko kasę – starał się uzasadnić.
– Będę jeździć na zloty…
– Taa… na zloty… ok, jak uważasz – odpowiedział bez przekonania.

Po chwili namysłu, krzątając się po domu nagle przyszła mi do głowy myśl.
– Założę stronę i opiszę – dodałam entuzjastycznie.
– Jaką stronę? – zapytał.
– Internetową, opiszę wszystko. Jak się zmagałam z trudnościami, co przeżywałam, dodam fotki,
będę wspierać tych, którzy przechodzą przez to samo co ja i pewnie też nie mają wsparcia.
Będę pisać o starych samochodach jakie są fajne i że warto je kochać i nie pozbywać się ich
tak łatwo… mówiłam jak nakręcona…
– Ciekawe jak nazwiesz – zaśmiał się pobłażliwie patrząc na mnie i myśląc, że sobie bujamy
w obłokach.
– No właśnie jak? Nie wiem jak… zaniemówiłam przez chwilę, po czym oznajmiłam stanowczo i z
triumfującym uśmiechem, że oto udało mi się coś szybko wymyślić – motodziadki, motodziadki.pl.




Tym razem zaczął się śmiać na dobre.
– Co się śmiejesz? Muszą być motodziadki, bo to o starych samochodach… a jeśli stare,
to dziadki… a jeśli samochody, to muszą być motodziadki.
– Dobre ha, ha, ha – śmiał się i chyba nawet nabierał przekonania do mojego pomysłu.
– Sprawdzaj domenę czy jest wolna!
Stał i patrzył na mnie ze zdziwieniem i niedowierzaniem uśmiechając się dobrotliwie. Nie wiedział czy żartuję, czy mówię naprawdę.
– No sprawdzaj czy jest.
Nic nie mówiąc podszedł wolno jak zahipnotyzowany do komputera, coś poklikał i oznajmił:
– Jest wolna.
– To zamawiaj – rzekłam stanowczo.
– Spokojnie, kto to chwyci…
– Tak? Koleżance chwycili malucha czerwonego, co był jeden wśród niebieskich, miała przyjść
następnego dnia z kasą…
– Ale kiedy to było! Co tam wracasz do nie wiadomo jakich czasów…
– Zamawiaj! Nie będę czekać, postanowione! Zakładam stronę motodziadki.pl i chcę tę domenę!
– No ok… – jakoś się zgodził.


 
W tej oto chwili zaczęły przyoblekać się w realny kształt moje myśli. Wypowiedziałam je, wymyśliłam nazwę i została zakupiona domena. Nie wiem skąd zdobyłam tyle siły, wiary i przekonania, że muszę tę stronę mieć i to już w tym momencie, gdzie jeszcze parę godzin wcześniej była ona gdzieś w sferze nierealnych marzeń.




Na wszystko potrzeba czasu
Był rok 2015. Moje autko stało trzeci rok w warsztacie, ale jakoś pomału było robione. A ja gromadziłam materiały, robiłam fotki, pisałam, tworzyłam teksty robocze. Zbierałam wszystko, co moim zdaniem mogło się przydać. motodziadkiProjektowałam także logo. Syn pomału budował stronę. Małymi krokami posuwaliśmy się do przodu.




Pracowaliśmy nad motodziadkami tylko w wolnych chwilach, można rzec z doskoku. Ale dla mnie najważniejsze było to, że cokolwiek się robiło. Potrzeba czasu, by projekt przybrał odpowiedni kształt, a my tego czasu prawie nie mieliśmy. Trzeba było przemyśleć wygląd strony, jej zawartość. Zastanowić jak ma wyglądać logo. I dopiero na bazie tych pomysłów realizować projekt. Na wszystko potrzeba czasu.


 
Cieszyłam się z mojej nowo powstającej strony. Była ona jakby dopełnieniem dzieła. Była skutkiem mojej decyzji, którą podjęłam trzy lata wcześniej, gdy zatrzymałam moje stare auto i zaczęła się dziać historia.




Moja strona Motodziadki.pl ruszyła
Minął ponad rok zanim gotowa strona została umieszczona w Internecie. Wiele przemyśleń, zmian i poprawek. … i wreszcie z początkiem roku 2016, a dokładnie 14 stycznia strona ruszyła…
I oto mam najprawdziwszą stronę Internetową. Nie mrzonkę, nie ulotne marzenie, lecz namacalny obraz z nazwą spontanicznie wymyśloną, którą od razu polubiłam. Na przekór wszystkim przeciwnościom losu powstały motodziadki.pl jako skutek powziętej przed laty decyzji, gdy tak po prostu z potrzeby serca uratowałam swoje auto.

cover-photo

Ta historia dała mi dużo siły…
Wbrew wszystkim czarnym scenariuszom, nie stało się nic złego. Wręcz przeciwnie. Cała ta historia dała mi dużo siły i optymizmu. Wszystko, co się wydarzyło pozwoliło mi także zobaczyć siebie taką, jakiej wcześniej nie znałam. Upartą, zaangażowaną i wytrwałą w dążeniu do celu.




Uczyłam się na błędach i zdobywałam cenne doświadczenie, dlatego dziś wiem, że w wielu sprawach postąpiłabym inaczej. I nie dotyczy to tylko remontu auta, który dziś mógłby mieć inny przebieg, ale także trudu podejmowania decyzji, tylu wahań i niepewności, które dziś zapewne nie miałaby miejsca. Ale może wtedy nie powstałaby ta historia?




A co najważniejsze odnalazłam swoją pasję, która nadaje sens mojemu życiu.
Kiedy patrzę na moje wyremontowane auto i na moją stronę internetową, widzę jak długą i trudną drogę przeszliśmy. Widzę też, że ta droga zaprowadziła nas do dobrego miejsca. To być może nigdy, by się nie wydarzyło, gdyby nie spotkana na schodach koleżanka, gdyby nie popsute auto stojące smutnie na poboczu drogi i gdyby nie mój pamiętnik, w którym zapisywałam swoje myśli, żeby moc się uporać z tym wszystkim, co wtedy niespodziewanie przyniosło mi życie.

historia-motodziadki-pl (6)


motodziadki


Dodaj komentarz

Bądź pierwszy!


wpDiscuz