HISTORIA MALUSZKA czyli mój pierwszy samochód mały Fiat 126p

Był moim pierwszym autkiem…
Któregoś dnia decyzja o kupnie mojego pierwszego w życiu samochodu wreszcie zapadła i poszłam obejrzeć autko, które sprzedawał facet parę ulic dalej. Było wczesne lato, rok 1994. Na podwórzu stał Maluszek w kolorze kawy z mlekiem, rocznik 1980. Miał prawie 14 lat i jak na swój wiek był naprawdę w dobrym stanie. Miał ładny lakier i chromowane zderzaki. Wyglądał uroczo, gdy tak lśnił w południowym słońcu, stojąc na podwórku przed domem. W środku był czyściutki i zadbany.



Zapłaciłam 16 milionów złotych. Był to ostatni rok przed denominacją. Zarabiałam wtedy chyba pięć milionów, dobrze nie pamiętam. Z trudem zdobyłam pieniądze, żeby móc kupić swoje pierwsze autko. Było co prawda już kilkunastoletnie, ale tylko na takie mogłam sobie wtedy pozwolić. historia-maluszka-fiat-126p (15)Nowy Fiat 126p na początku lat dziewięćdziesiątych kosztował 80 milionów i pewnie w 1994 roku było podobnie. Ten, który kupowałam był droższy od innych aut z tego rocznika, ale za to, że nie był odrapany, obdarty, poprzecierany, musiałam zapłacić więcej. Co do jego faktycznego stanu, to potem okazało się, że nie do końca było tak idealnie. Trochę się psuło to i tamto. Najgorzej było z silnikiem. Musiałam bardzo pilnować, by w porę dolać oleju.

Stawiałam pierwsze samodzielne kroki na drodze…
To na tym autku uczyłam się jeździć. Od czasu egzaminu na prawo jazdy w 1979 roku minęło kilkanaście lat. Teraz dopiero stawiałam pierwsze samodzielne kroki jako kierowca. Pamiętam jak pojechaliśmy za miasto, ja, mąż, brat i sześcioletni syn. Tam na pobocznej drodze miałam poćwiczyć. Nie mogłam utrzymać auta prosto. Zjeżdżało gdzieś na boki. Chłopaki wydawali różne wskazówki łapiąc za kierownicę, a syn z tyłu krzyczał, że nigdy już ze mną nie pojedzie. Potem się okazało, że coś nie tak było z samochodem, ściągało go i trzeba było zaprowadzić do mechanika.



Po tym jak auto zostało naprawione, brat zabrał mnie na boisko i kazał jeździć w tą i z powrotem, kręcić ósemki i cofać. Jeździliśmy po tym boisku coraz więcej i więcej, a ja zaczynałam czuć, że mam wreszcie władzę  nad tym samochodem. Stawałam się coraz bardziej pewna, że dam radę samodzielnie wyruszyć w drogę.



Autkiem jeździłam już potem do pracy i wszędzie gdzie potrzebowałam.


Pierwsze jazdy były naprawdę dziwne. historia-maluszka-fiat-126p (6)Pamiętam jak z mężem przejechaliśmy parę dobrych kilometrów na zaciągniętym hamulcu ręcznym, nim zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Auto poszło znowu do mechanika.
Innym razem cofając uderzyłam w metalowy słupek przy ulicy i pogięłam chromowany zderzak z tyłu.


Chłopaki go klepali, żeby przywrócić jako taki kształt, a ja po cichu marzyłam o plastikowym. Plastikowe zderzaki wydawały mi się wtedy nowocześniejsze i bardziej mi się podobały. Dziś tak nie myślę.

historia-maluszka-fiat-126p (13)


Potem za jakiś czas cofając, najechałam tylnym zderzakiem na wystający ze studzienki kanalizacyjnej  jakiś pręt. Przyznaję, że po prostu nie zauważyłam go. Nie wiem po co on tam był i dlaczego wystawał na jakieś dobre pół metra. Było to na prowizorycznym działkowym parkingu.  Zderzak nieznacznie się uszkodził i zatliła się we mnie nadzieja, że będzie można go wymienić wreszcie na plastikowy. Mąż obejrzał, powiedział, że nie ma co przesadzać i kazał jeździć.



Ta studzienka jest do dziś. Do dziś mam też w tym samym miejscu ogródek. Za każdym razem kiedy jadę tam i muszę cofać na działkowym parkingu, patrzę na tę studzienkę, żeby upewnić się czy nie ma pręta, choć wiem, że nie ma go tam od lat. Siedział tam osadzony w betonie jeszcze przez długi czas, po tym jak na niego najechałam. Kolejne razy już bardzo uważałam, kiedy cofałam. I tak mi już zostało, że ciągle przypomina mi się to zdarzenie, gdy parkuję w tym miejscu.



Marzenie się spełniło
Marzenie o plastikowych zderzakach do Maluszka nie dawało mi spokoju. Od czasu do czasu wspominałam o tym i dopytywałam się niby od niechcenia, gdzie można je kupić. Kiedyś to nie było takie proste jak dziś. Najczęściej po części jeździło się na giełdę samochodową. Nie pamiętam jak to się stało, ale pewnego razu chłopaki to znaczy mąż, brat i brata szwagier przynieśli je i zamontowali w aucie. Trudno to sobie wyobrazić jak bardzo się cieszyłam. Moje autko wydało mi się od razu nowsze i ładniejsze. Stare chromowe zderzaki kojarzyły mi się z przestarzałym samochodem i z ulgą się ich pozbyłam. A dziś właśnie najbardziej podobają mi się Maluszki z takimi zderzakami.



Podróże bliższe i dalsze…
Maluszkiem jeździliśmy na wakacje i wszędzie tam, gdzie potrzebowaliśmy. Naszym Fiacikiem pokonywaliśmy bliższą i nieco dalszą drogę…

Pamiętam pierwszą wycieczkę.  historia-maluszka-fiat-126p (18)Kilka kilometrów za miastem było przepiękne pole makowe. Pewnego dnia zabrałam dzieci i pojechaliśmy tam, żeby z bliska zobaczyć nieprzebrane morze przepięknych kwitnących maków. Pamiętam jak bardzo się cieszyłam z tej możliwości i z tego, że byłam taka niezależna. Chciałam zobaczyć to pole, więc nic prostszego. Wzięłam dzieci, wsiadłam i pojechałam. Dzisiaj się wydaje to takie oczywiste, ale kiedyś tak nie było.

historia-maluszka-fiat-126p (19)

Z kolei któregoś razu latem, ja, mąż i brat wybraliśmy się nad ranem do Pruszcza Gdańskiego na giełdę samochodową. Mieliśmy w planie kupić drugi samochód. Było jeszcze ciemno. Maluszek miał nieco rozbiegane światła drogowe. Jechaliśmy spokojnie rozprawiając o tym i o tamtym.



W pewnym momencie usłyszeliśmy huk.
– Co to? –zapytałam.
– Sowa spadła – odpowiedział spokojnie mąż, który prowadził auto.
– Światła źle są ustawione – dodał brat – chyba ją oślepiło.
– Aha – mruknęłam – ale dziwne.
Nikt się tym specjalnie nie przejął. Było tylko zaskoczenie.



Jazda trwała nieprzerwanie nadal, a mąż wraz z nadchodzącym porankiem i wschodzącym słonkiem coraz bardziej dodawał gazu. Siedzący obok brat sennie wpatrywał się w drogę, wymieniając z nim jakieś zdania na ten i inny przypadkowy temat.
Patrząc jak auto pędzi w moim odczuciu zbyt szybko, napomknęłam, że trochę się boję.
– Nie ma czego – zgodnie odpowiedzieli i wrócili do swojej rozmowy na różne tematy.



Jednak ja naprawdę się bałam, i tej szybkości i tego, że coś się stanie z autem. Że najnormalniej w świecie się popsuje… Zaczęłam natarczywiej prosić, żeby zwolnili.
– Zwolnij, proszę.
– O co chodzi, nic się nie stanie – odpowiedział spokojnym głosem brat.
– Zwolnij, ja się boję – powtórzyłam zwracając się do męża.
– Wszystko dobrze, nie panikuj – usłyszałam odpowiedź.



Patrząc na ich stoicki spokój i uśmiechnięte twarze, wykrzyknęłam:
– Zarżniesz moje auto, zwolnij!
Ale oni wcale nie mieli ochoty słuchać baby krzyczącej z tylnej kanapy.



Parę kilometrów przed Pruszczem Gdańskim z tyłu auta zaczął się wydobywać dym.
– Auto się jara, gdzie gaśnica?! – wykrzyknęli i obaj wyskoczyli z samochodu, który się zatrzymał na drodze, a ja w panice nawet nie potrafiłam odgiąć przedniego fotela, tylko zaczęłam szarpać za oparcie i krzyczeć:
-Wypuście mnie! Niech ktoś mnie wypuści!



Gaśnica była w bagażniku z przodu jak wiadomo. Nie była ostatecznie potrzebna, bo dym zniknął, tylko auto przestało palić. Zepchnęliśmy samochód do jakiegoś gospodarza na podwórko. Pamiętam, że musieliśmy zepchnąć auto z górki, bo jedyny gospodarz przy drodze mieszkał nieco w dole. Na giełdę doszliśmy parę kilometrów piechotą. Wiedzieliśmy już, że na pewno musimy kupić samochód, bo trzeba było jakoś wrócić o domu i zholować naszego Maluszka.



Maluszka trzeba było zholować…
Na giełdzie kupiliśmy pięknego bordowego Poloneza i to właśnie nim holowaliśmy popsute autko. Kto siedział w Maluszku przyczepionym na linie do Poloneza? Oczywiście, że ja. Faceci wsiedli do auta i od razu dodali gazu, tak że Maluszek prawie fruwał w powietrzu.



Próbowałam trąbić, ale klakson nie działał… Brat, który prowadził auto spoglądał czasami w lusterko. Kiedy widział moje rozbiegane ze strachu oczy oraz sygnały, które nadawałam machając ręką, zwalniał, ale tylko na chwilę. Po czym znowu przyśpieszał, nawet chwilami jeszcze bardziej. Przyjechałam do domu ledwo żywa dziękując Bogu, że w ogóle dotarłam cała i zdrowa.




Chwile dziwności z życia kierowcy…
Pewnego razu nie dało się rano mojego samochodu odpalić i pojechałam do pracy autobusem. Spieszyłam się i chyba dlatego zapomniałam zaciągnąć hamulec lub zostawić na biegu. Zresztą ręczny i tak prawie nie działał. Gdy wróciłam z pracy, zastałam auto na końcu drogi. Jakoś dziwnie krzywo stało.
– Co to? Czemu ono tu stoi? – zapytałam sąsiada palącego papierosa przed blokiem.
– Zostawiłaś na luzie i się stoczył – nie był ani zszokowany, ani zdziwiony.
– Aha – odpowiedziałam i poszłam do domu po kluczyk, żeby je otworzyć. Pod moją nieobecność auto zepchnęli na bok sąsiedzi, żeby nie tarasowało ruchu.



Dziś się zastanawiam co to były za czasy, niby odległe i nieodległe, a tak odmienne.historia-maluszka-fiat-126p (16) Nikt się niczym nie przejmował. Na wszystko był czas, nikt się nigdzie nie spieszył, a wszystkie dziwności z życia kierowcy, nie były wtedy niczym dziwnym. Nic nie było skomplikowane. Było tak proste jak mój Maluszek i wszystkie inne samochody, które w tamtym czasie stały pod domem na mojej ulicy.



Pamiętam jak Maluszkiem koleżanki jeździliśmy w szóstkę na biwak za miasto. Było czworo dorosłych i dwoje dzieci. Dzieci nikt nie liczył, bo były małe, więc siedziały na kolanach i nie zajmowały miejsca. Potem jak i ja kupiłam auto, jeździliśmy już na dwa samochody.



Inne dziwne rzeczy działy się podczas jazdy zimą, która dla mojego Maluszka była nie lada wyzwaniem.

 
Codzienne poranne zimowe ciąganie…
To było oczywiste, że Maluszek w mroźny poranek nie zapali. Każdego ranka odbywało się więc ciąganie po osiedlu, bo do pracy koniecznie musiałam jechać samochodem. Dziś spokojnie poszłabym sobie na przystanek i wsiadłabym do autobusu.

Ale nie wtedy, kiedy to nie mogłam nacieszyć się swoim pierwszym autkiem.historia-maluszka-fiat-126p (14)

Codziennie rano, mąż odpalał swoją Renówkę, podczepialiśmy Maluszka i jeździliśmy po osiedlowych ścieżkach. Trzeba przyznać, że Maluszek nie był wcale taki skory do szybkiego odpalania, więc trochę to trwało.
Potem podjeżdżałam pod blok, zostawiałam odpalone auto, żeby się rozgrzewało, a sama szłam do domu na czwarte piętro. Dopiero wtedy zaczynałam ranek, czyli budzenie dzieci, kawa, śniadanie. Szok, jak dziś pomyślę, ale wtedy wszyscy tak robili i było to chyba możliwe tylko w tamtych czasach…



Przez szyby prawie nie było nic widać…
Jazda z zamarzniętymi szybami zimą była normą, ale nikt nie narzekał, bo każdy myślał, że tak ma być. Ogrzewanie prawie nie działało, więc się chuchało na szybę. Otwierało się boczne okna, żeby cokolwiek widzieć na drodze. Z przodu więc było wychuchane okienko w zamarzniętej szybie, a boczne szyby opuszczone do końca. Skrobaczka musiała być zawsze pod ręką, by co chwila przeczyszczać przednią szybę, która ponownie zaczynała zamarzać.



Kiedyś jadąc z takimi zamarzniętymi szybami nie zauważyłam na skrzyżowaniu starej pomarańczowej Skody i przywaliłam w bok. Musiałam zapłacić za klepanie, ale to nie było dużo jak na tamte czasy. Facet narzekał, że dopiero pomalował. Może ściemniał, bo tak samo narzekali dwaj faceci z zielonej Nyski, że dopiero pomalowana. Pewnego razu pomyliły mi się kierunki i wjechałam w bok ich auta, chociaż to nie była zima i widziałam wszystko dobrze. Kazali kupić litr wódki. Takie to były czasy.



Drzwi w maluszku otworzyć zimą, szczególnie z rana było bardzo ciężko. Chuchało się w zamki, ale też pamiętam, że były jakieś odmrażacze. Zamki zamarzały na potęgę każdego mroźnego poranka, a nawet w ciągu dnia. Jednak nikt się nie przejmował tymi niedogodnościami. Najważniejsze, że się dawało radę. A sam fakt posiadania autka wynagradzał wszystkie niedogodności.



Pozostały wspomnienia…
Maluszkiem jeździło się do pracy, na zakupy, w odwiedziny do znajomych i na działkę. Latem jechało się nad jezioro i za miasto. Jesienią do lasu na grzyby. Któregoś razu postanowiłam zmienić Maluszka na większy samochód i został sprzedany.

fiat-126p-maluszekWypatrywałam go na ulicach mojego miasta, ale nigdy nie spotkałam. Zapamiętałam rejestrację… to chyba było ONK 8250, nie jestem pewna… Nie wiem co z nim się dalej działo… chyba tęskniłam…


Czy jeszcze gdzieś jest? Pewnie nie. Mam z nim dużo wspomnień… To wspomnienia autka i tych czasów, w których wtedy żyliśmy, czasów całkiem innych. Często wracam do nich myślami, bo darzę dużym sentymentem tamte dzieje.

Została mi tylko jedna przypadkowo zrobiona i niewyraźna fotka. Widać jak mój Maluszek stoi zaparkowany tyłem przy drodze. Jakoś wtedy nie robiło się dużo zdjęć, a już zrobić fotkę dla mojego pierwszego auta, to nawet nie przyszło mi do głowy. Potem żałowałam, ale mając to w pamięci fotografowałam każde kolejne, które było w rodzinie.


Taka to była historia mojego pierwszego samochodu. Nie ma on nawet dobrej fotki, ale za to jest bohaterem historii, którą spróbowałam opisać.

Dodaj komentarz

2 komentarzy do "HISTORIA MALUSZKA czyli mój pierwszy samochód mały Fiat 126p"


Gość
Michał
2 grudzień 2020 16:55

:-) sympatycznie opowiadasz kawałek historii, tak bardzo podobnej do wielu innych, a które mijają niespostrzeżenie… bez śladu…

wpDiscuz